O. Slavko Barbarić żył dla innych

Przemowa o. Svetozara Kraljevicia na Akademii z okazji 20-rocznicy założenia Fundacji o. Slavka Barbaricia, zajmującej się udzielaniem stypendiów dla uzdolnio­nej młodzieży.

We wspólnocie, w której żyliśmy o. Sla­vko Barbarić był w jakiś sposób wyjątkowy. Różnił się od standardu, według którego wyobrażamy sobie człowieka – francisz­kanina. To, co wyróżniło go od innych nie szło jednak nigdy w kierunku specjalnego odróżniania się czy dziwactwa, albo w kie­runku stwarzania swojego świata, z któ­rego byliby wyłączeni ludzie z otoczenia. Było to raczej szczególnego rodzaju „od­bieranie sobie” – zawsze zabierał sobie, ze swojego czasu, ze swojego wypoczyn­ku, ze swojej nocy, ze swojego komfortu, ze swojej pewności, z zabezpieczeń, które mógł mieć jako zwykły człowiek.

To zabieranie z siebie w nieunikniony sposób prowadziło do bólu i niewygody, co dla nas, obserwujących było dziwne, ale powodowało też cichy zachwyt. Czasami mówiliśmy: to jest ojciec Slavko, on taki jest i tu nic się nie zmieni.

Życie dla innych

Wypełniony po brzegi porządek dnia, który sobie narzucił był stanem normalnym. Jego styl życia nie zakładał jakiś codziennych niespodzianek. Wszystko było regularne.

Jak tylko wstało słońce każdego poran­ka szedł na jedno ze wzgórz otaczających Medziugorje. Stale musieliśmy powtarzać sobie: „to ojciec Slavko, on tak ma”, ponie­waż nie mogliśmy pojąć jak to było fizycznie możliwe, jak on mógł robić takie rzeczy tak bardzo niestrudzenie. Ale tak właśnie było.

Jeśli w domu mieliśmy gościa lub jeśli ktoś obchodził imieniny, wtedy wieczorem, gdy zakończyły się modlitwy w kościele, my franciszkanie spotykaliśmy się przy lampce wina i czymś do zjedzenia. Również ojciec Slavko zawsze był obecny w takich sytuacjach. Na te nasze spotkania przyno­sił butelkę albo dwie jakiegoś dobrego wina, aby poczęstować nim współbraci. Mówię tu o naprawdę dobrym winie z lat 60-tych, które otrzymywał od przyjaciół z Francji.

Kiedy każdy udawał się na nocny spo­czynek, o. Slavko również szedł do swoje­go pokoju, ale światło paliło się tam jesz­cze długo, długo po północy. To był czas, w którym pisał swoje książki. Każdego dnia niemiłosiernie skracał sobie nocny wypo­czynek, z początku i końca nocy.

Tak jak wspomniałem, rano chodził na wzgórza. To był jego czas zarezerwowa­ny tylko dla niego. Podczas tych wędrówek nigdy z nikim nie rozmawiał. Spotykali go różni ludzie, od czasu do czasu próbowali zagadywać, o coś pytać, porozmawiać – ale on nie podejmował rozmowy -milczał. Był wtedy jak Pan, udający się na pustynię, aby oddać się wyłącznie modlitwie.

Po powrocie ze wzgórz wracał do kościo­ła na Mszę Świętą. Dzień spędzał na zada­niach powszednich w kancelarii parafialnej i Wiosce Matczynej. Sami wiecie, ilu ludzi chciało się z nim spotkać. Godzinami roz­mawiał z pielgrzymami, którzy przyjechali prosić o radę, o pomoc duchową lub jaką­kolwiek inną.

Matczyna Wioska była jego miłością, która potrzebowała wiele opieki, zwłasz­cza na początku swego istnienia. Wszyst­ko trzeba było zorganizować i troszczyć się

o materialne i duchowe dobro dzieci, jak również osób, które tam pracowały.

Nigdy, ale to naprawdę nigdy o. Slavko nie robił wyrzutów żadnemu z francisz­kanów, że nie pomagają mu w pracy. To, co organizował należało do niego i nigdy nie prosił o pomoc innych. Był natomiast bardzo przeczulony i robił uwagi, jeżeli któryś z braci, według jego opinii, gdzieś niepotrzebnie pojechał, a w kościele wów­czas nie było wystarczającej liczby księży spowiedników. Tu był bardzo wymagający i niemiłosiernie zdyscyplinowany.

Podróżnik

Jego duszpasterskie wizyty w medziu­gorskich grupach modlitewnych na całym świecie były bardzo częste. On sam nie­jednokrotnie uczestniczył w powstaniu takich wspólnot. Towarzyszył im i pomagał we wzroście. Wyjazdy te były maksymalnie skoncentrowane i nie było miejsca na stra­ty czasu. Od organizatorów wymagał, aby czas był jak najlepiej w ykorzystany, bez pustych przejazdów i niepotrzebnych dzia­łań. W czasie długich podróży było jednak miejsce i na śmiech, i na interesujące opo­wieści. Zawsze lubił dobre żarty na swój temat albo na temat ludzi, którzy z nim byli. W czasie ciszy podróżni zauważali, że modlił się na różańcu. Mówił często: nie mogę tracić czasu.

Pewnego razu spotkałem o. Slavka w Za­grzebiu na lotnisku. Była to jego ostatnia po­dróż. On wyjeżdżał, a ja wracałem. Można było zauważyć, że był zmęczony i wyczerpa­ny, do tego stopnia, że wydawał mi się jak­by był „nie z tego świata”. Nie chciałem mu przeszkadzać, ale on zaprosił mnie na kawę do lotniskowej restauracji. Miał ze sobą pie­niądze, wydaje mi się, że było to ok. 7 tys. dolarów. W tym czasie o. Slavko pośredni­czył w pomocy dla kościoła na Ukrainie. Przekazał mi wszystkie pieniądze, a ja od­dałem je księdzu, z którym był umówiony na spotkanie. Odprowadziłem go do wejścia do samolotu. Patrzyłem wtedy za nim z my­ślą: oto jedzie franciszkanin z Hercegowiny niosąc światu orędzie i ważną misję.

Kiedy umarł zrozumiałem, że już wtedy, kiedy się spotkaliśmy, był kruchy, zmęczo­ny i wyczerpany. W tamtym czasie jeszcze nie wiedziałem, że skarżył się przyjacielo­wi na swój stan zdrowia i, że umówił się na wizytę lekarską. Pan – wiekuisty lekarz – przed innymi powołał go do siebie.

Nie miał czasu dla siebie

Kilka dni po powrocie z wyjazdu przy­szedł do mnie do pokoju i poprosił mnie, abym dał mu jakieś spodnie, jeśli posia­dam dodatkową parę. Wyznał mi wtedy, że nie ma czasu kupić ubrania. Potrze­b owa ł spod ni. B ył b a rd zo szczę ś l i w y, bo miałem właśnie takie jakie chciał. Chcę powiedzieć, że żył ciągle odbierając coś sobie i nie udawało mu się spełniać nawet najbardziej osobistych potrzeb: wypocząć, pójść do lekarza, pójść na zakupy.

Po wieczornej Mszy św. nigdy nie jadł kolacji ze współbraćmi. Jeżeli był w domu to każdego dnia, bez wyjątku, po Mszy św. prowadził cały program wieczorny. On go zorganizował i bezgranicznie mu się po­święcał. Po modlitwie szedł do domu, żeby coś zjeść. Nazywał to kolacją. Spożywaniu posiłków poświęcał tyle uwagi, ile jest po­trzebne, aby żyć. Jego regularnymi posiłka­mi były: post i pokuta.

Śmierć pod krzyżem na Križevacu włączyła się w sposób życia o. Slavka.

W chwilach ciężkich i dramatycznych, które zdarzały się we wspólnocie, zawsze sta­rał się żartować, wprowadzić jakiś rys pozy­tywny, dozę optymizmu. Z tego powodu bie­gnąc na Križevac od V stacji z ostatnim na­maszczeniem pomyślałem sobie, że machnie ręką, uśmiechnie się i powie: hej, po co przy­szedłeś, przecież nic się nie dzieje…

o. Svetozar Kraljević

(Opublikowano w Głosie Pokoju nr 1)

Udostępnij artykuł

error:
Scroll to Top