Długo się  modliłem…

Autor tego tekstu dorastał na początku lat osiemdziesiątych w mediolańskiej dzielnicy Giambellino, znanej z ubóstwa i dużej liczby młodzieży, która doświadczyła piekła uzależnień. Także on swoje pierwsze pieniądze zarobił sprzedając narkotyki, był narkomanem, wiele razy go skazywano, leczył się w komunie… Dzięki swojemu spowiednikowi i dziewczynie Grazi, która go do niego przyprowadziła, s. Antonii, która się troszczyła o młode uzależnione osoby w jego dzielnicy, oraz spotkaniu z Medziugorjem stał się nową osobą. Zawsze jest gotowy dzielić się swoim świadectwem z młodzieżą, która przeżywa to samo, co on przeszedł.

Tuż przed Bożym Narodzeniem 1990 roku dyrektor więzienia zaprosił mnie na rozmowę.

– Czego teraz ode mnie chce? – pomyślałem.

– Paolo, od jutra jesteś wolny, możesz jechać do domu – powiedział mi.

– Proszę sobie nie robić żartów… – mruknąłem, nie mogąc uwierzyć.

Bez wielu słów wyciągnął z szuflady biurka 50 000 lirów i położył je przede mną.

– Tutaj masz pieniądze na pociąg. Młodzieńcze, tym razem bądź mądry!

Gdy wychodziłem z więzienia, padał zimny deszcz i wiał wiatr. Było mi zimno, więc w pobliskim sklepie kupiłem litr taniego wina, żeby się ogrzać. Byłem sam z butelką wina w ręce, znowu na wolności, w pociągu jadącym do domu…

Na stacji kolejowej Lodi wszedł konduktor. Pokazałem mu wypis z więzienia. Konduktor zatrzymał się, popatrzył na mnie, a potem mi powiedział: – Wesołych Świąt Bożego Narodzenia, młody człowieku!

To były piękne i życzliwe słowa, od wielu miesięcy nie słyszałem takich słów.

Modlitwa

Teraz kiedy moje życie jest przepełnione lekką, a czasami wymagającą wysiłku modlitwą, teraz kiedy moje dni mijają na codziennym wyczekiwaniu na wieczorne spotkanie z Eucharystią, teraz kiedy jestem na drodze i walczę, żeby na niej zostać, wiele rzeczy się wyjaśniło samo z siebie. I to wyjaśnienie daje siłę. Lecz wówczas wszystko było dużo trudniejsze.

Entuzjazm, który mnie ogarnął w tych pierwszych dniach, dał owoc. Zacząłem się modlić modlitwą, którą na początku zaproponowała mi Grazia.

Różaniec był moją pierwszą szkołą modlitwy, ale nie obyło się bez kłopotów.

W modlitwie pragnąłem ponownie odnaleźć spokój ducha i raj, którego na chwilę dotknąłem w trakcie widzenia św. Józefa. Wszystko, czego do tej pory spróbowałem w życiu, było nieporównywalne z tą chwilą błogosławieństwa: ani alkohol, ani narkotyki, ani ludzka miłość.

Wymagano ode mnie, abym bez wytchnienia coraz częściej i częściej się modlił. I modliłem się, ale pewnego dnia wpadłem w rozpacz. Odrzuciłam różaniec i krzyknąłem: Boże! Czego chcesz ode mnie?!

Wielu ludzi przede mną straciło siłę i wzywało pomocy Boga szukając odpowiedzi. Każdy robił to samodzielnie, ponieważ Boga nie można wzywać z innymi ludźmi. W chwili kryzysu każdy jest sam. Chciałem od Boga uzyskać odpowiedź.

Na chybił trafił otworzyłam Biblię, która była dla mnie Słowem Bożym i przeczytałem: „Nie trudź się niepotrzebnie nad tym, co siły twoje przechodzi – więcej, niż zniesie rozum ludzki, zostało ci objawione”. (Syr 3,23) Zawstydziłem się, podniosłem różaniec z podłogi i dalej się modliłam. Różaniec prowadził mnie do drugiego ważnego etapu mojego podróżowania, do spotkania z Maryją w Medziugorju.

Drogi

Pierwsze spotkanie z Hercegowiną przeżyłem jako pielgrzym. To była zorganizowana pielgrzymka i nie pamiętam, jak znalazłem się w tym autobusie. Może nie jest takie ważne, żeby wszystko pamiętać. Nie oczekiwałem niczego wyjątkowego. W tym okresie „dostosowywania się” miałem tylko jedno pragnienie: dowiedzieć się jak najwięcej o wierze, o obszarze, którego do tej pory nie zgłębiałem.

Grazia często mi mówiła o Medziugorju i w końcu w nim się znalazłem. Błąkałam się między ludźmi jak dziecko w wesołym miasteczku. Czułem, że to jest miejsce, gdzie pragnę być. To było miejsce, gdzie to, co czułem wewnątrz, łączyło się z tym, co widziałem na zewnątrz.

W takim nastroju po raz pierwszy słuchałem ukochanego o. Slavka, który zwracał się do żołnierzy. Ten człowiek, ksiądz, franciszkanin całe swoje życie poświęcił Matce Bożej, głosił kazania językiem, który w końcu rozumiałem. Językiem, który był w moim sercu.

Zostałam tu kilka dni. Lecz nie jest ważne, jak długo tu jesteś, ważny jest smak raju, dowód na to, że raj rodzi się tutaj, na kolanach przed Najświętszym Sakramentem, tutaj w miejscu, do którego zaprowadziła nas Maryja, odciągnąwszy nas znad krawędzi przepaści.

W Medziugorju zrozumiałem, że moja droga ma tylko jeden kierunek i że musi się krzyżować z drogami innych ludzi.

Także inne drogi mają swoje znaczenie i wagę, ponieważ wspierają moją wędrówkę i nie pozwalają mi zejść z mojej drogi. W taki sposób zacząłem dawać świadectwo. Mocnym głosem mówiłem o najpiękniejszych doświadczeniach, o tym, czego się dowiedziałem dzięki Bogu. Wiele zranionych serc, osób chorych, poniżonych i odrzuconych było dotkniętych świadectwem o przebaczeniu, o sile, która jednoczy drogi.

Miłość?! Nie! Miłosierdzie!

Kiedy wróciłem z Medziugorja duchowo wzmocniony, doszedłem do wniosku, że siła tkwi w codziennej Mszy świętej, spowiedzi i różańcu. To była broń, która dodawała mi sił dzień po dniu. Następnego lata miałem zamiar ponownie pojechać na pielgrzymkę do Medziugorja, aby się jeszcze bardziej duchowo pokrzepić i umocnić moją wiarę, ale nie było już miejsc w autobusie. Czułem się trochę rozczarowany, a może nawet oszukany.

Zadzwoniłam do moich przyjaciół, czy tego lata przynajmniej przez kilka dni nie mógłbym gościć w ich domach w Medziugorju. Nie było wolnych miejsc, ale jeden z nich mi powiedział: „Posłuchaj Paulo, jeśli chcesz, dam ci numer telefonu do mojego kolegi ze szkoły. Nazywa się Alberto i od lat przywozi pomoc humanitarną do Bośni i Hercegowiny. Swoje podróże nazywa pielgrzymkami dobroczynności, ponieważ rodzą się z modlitw w Medziugorju, które, niczym cud, stają się jedzeniem, odzieżą i ludzką serdecznością dla wszystkich tych, którzy tego rozpaczliwie potrzebują”.

Wziąłem oddech i od razu zadzwoniłem do Alberta, który tego samego dnia „zwerbował” mnie do „wojska nadziei”. W dzień wyjazdu moje małe kombi, które normalnie wykorzystywałem do pracy, było pełne pomocy humanitarnej. Pewnego razu ktoś mi powiedział: „Tak musi być. Przestrzeń, którą zostawiasz pustą, napełnia się rozpaczą”.

W trakcie podróży korzystałem ze starego radia, które pożyczyłem specjalnie na tę okazję, żeby w trasie być w kontakcie z konwojem. Radio nie było tylko połączeniem między nami, to był głos modlitwy, który nasze życiowe drogi połączył w jedną. Silne wrażenie wywarło na mnie także milczenie tych, którzy słuchali głosu modlitwy i dopiero co rozpoczęli z nami tę drogę.

W trakcie tych podróży poznałem wielu ludzi.

Na tych pielgrzymkach i drogach odkryłem, że człowiek kryje się w normalnym, cichym życiu, w życiu, które staje się wielkie, gdy napełnia się je miłością. Zrozumiałem, że także moje życie jest wielkie i znaczące. Potwierdzeniem tego były oczy dzieci, osób starszych i wdów, które spotykałem w obozach dla uchodźców. Kto poznał biedę, kto wie, czym jest bieda, nie może przejść obok niej i udawać, że nic nie widzi. Bieda tych ludzi była także moją biedą. Ich historie były podobne do mojej, a oni oprócz pomocy potrzebowali jednocześnie pięknego słowa i zrozumienia.

Dużo lepiej czujemy się, gdy dajemy, niż gdy otrzymujemy.

Te dzieci były zagubione, brudne i głodne. Pomimo tego, w ich wielkich oczach była nadzieja dla przyszłych pokoleń, dla ludzkości. W ich oczach rozpoznałem potrzebę miłości i przyjaźni, w nich rozpoznałem siebie.

Wartość dobra

Niezliczoną ilość razy woziłem pomoc humanitarną do Bośni i Hercegowiny oraz poznawałam wielu dobrych i drogich mi ludzi. Pozostały cudowne wspomnienia, obustronna wdzięczność i dobre uczynki. Dziękuję Panu za tych wszystkich ludzi. Nikt mi ich nie odbierze. To, co nas łączy, jest silniejsze od interesów, pasji i śmierci. To są osoby, które zbudowały relacje między mną i światem, one są moją relacją ze światem, który na nowo uśmiecha się do mnie na twarzach wielu ludzi.

Pamiętam kilka z nich: Alberta – „mojego tatusia”, potem Elenę, Massima z Genui i stowarzyszenia „Fabio – życie w światłości”, Giuseppina z Tortony i wszystkich pozostałych, którzy zostali w moim sercu.

Arianna zdobyła mnie tego dnia kiedy spytała: „Paulo, czy będziesz moim świadkiem na bierzmowaniu?” To wyglądało na małą rzecz… obrzęd w kościele, prezent… nic więcej i nic mniej. Obawiam się, że takie wyróżnienie może wzruszyć tylko takie osoby jak ja, tych, którzy przeszli to, co ja przeszedłem. Zaproponować mi, żebym był świadkiem, w pełni przywróciło mnie do życia, do Dobra. Gdyby te słowa miały smak, to byłby to smak domowego ciasta z jabłkami, czegoś, co kojarzy się z domem i rodziną, w której panują pokój i porządek. Dziękuję Stefanii i Robertowi, rodzicom Arianny, którzy pozwolili, abym doświadczył tego pokoju.

Pamiętam, jak z Qualiano otrzymałem zaświadczenie o chrzcie, dowód tego, że mogę być świadkiem. Trudno było je dostać. W pewnej chwili spytałem moją mamę:

-Mamo, czy jesteś pewna, że mnie ochrzczono?

Biedna kobieta, znowu w nią zwątpiłem.

– Oczywiście! – broniła się. – Twój ojciec zaprosił nawet przyjaciół, żeby to świętować!

W końcu otrzymałem to zaświadczenie. Otworzyłem kopertę i przeczytałem datę: 19 marca 1963 roku. Uroczystość św. Józefa! Zatem już od chrztu był ze mną!

Lubię wszystkich moich nowych przyjaciół, ale nie zapominam o osobach, które od zawsze były mi drogie. Przede wszystkim o mojej matce, moich siostrach i ich rodzinach, o siostrze zakonnej Antonii, mojej drugiej matce, o moim śp. bracie i wszystkich przyjaciołach z dzielnicy Giambellino, których straciłem po drodze.

To moje skromne świadectwo szczególnie pragnę zadedykować tym wszystkim, którym się nie udało. Żyję nadzieją na zmartwychwstanie, które nas wszystkich zjednoczy!

Temu, kto nie był przy mnie, może trudniej będzie zrozumieć wartość, którą przypisuję temu wszystkiemu, albo pomyśli, że to tylko banał. Ile dobra traci swoją wartość w życiu tego, kto nie ma go czym zmierzyć? Nauczyłem się, że wartości życiowe można mierzyć instrumentem, który nazywa się ból. To jest lekcja, którą otrzymałem!

Wzgórze pokoju

Na zakończenie poruszę temat mojego ojca. Zawsze myślałem, że zło weszło do mojego życia poprzez niego. Wiadomość o śmierci ojca otrzymałem, kiedy pracowałam poza Mediolanem.

Matka do mnie zadzwoniła i powiedziała: „ Posłuchaj Paulo, umarł ci ojciec”.

Powiedziała tylko tyle. Nie zareagowałem od razu. Byłem zaskoczony i dopiero później się rozpłakałem. Dzisiaj mogę otwarcie przyznać, że to był moment kiedy odnalazłem pokój, znaczenie i głębię pokoju. A ogarnia ten pokój człowieka po przeciśnięciu się przez jedno wąskie przejście: to, dzięki któremu wybacza się przede wszystkim samemu sobie.

Po śmierci ojca ponownie byłem w Medziugorju. Wspinałem się z różańcem w ręku na Górę Objawień. Padał deszcz. Już prawie zapadał zmrok, a ja gorliwie się modliłem. Modliłam się o cud, o cud uzdrowienia, o cud nowego życia. Na Górze Objawień całkowicie oddałem się modlitwie, nie słuchając ani nie patrząc na nikogo.

Istniałem tylko ja, moja gorliwa modlitwa, niebieski bezmiar, Bóg i Matka Boża. Długo się modliłem… Kiedy w końcu podniosłem głowę, wokół mnie nie było już nikogo, panowała głęboka ciemność i słyszałem szmer deszczu. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Ogarnęło mnie uczucie niepokoju i zagubienia, lecz poczucie osamotnienia było jeszcze silniejsze niż to, że zgubiłem drgę. Dawno nic takiego mi się nie przytrafiło. Nagle pojawił się cień jakiegoś człowieka w wiatrówce, z kapturem naciągniętym na głowę. Wtedy ujrzałem twarz mojego ojca. Był młodszy i spokojny. Patrzył na mnie poważnie, ale spokojnie. Takiego spojrzenia u niego nigdy przedtem nie widziałem. Przemówił do mnie dialektem z Neapolu: „Chodź synu, tylko powoli… zejdziemy razem”…

Oszołomiony, ruszyłem za nim i wkrótce znalazłem się na ścieżce u podnóża góry. Odwróciłem się, lecz człowieka, który mi towarzyszył, już nie było. Stałem tam i zacząłem płakać. Osobą, która dodała mi odwagi i pomogła mi odnaleźć drogę zejścia, był mój ojciec, który na krótko powrócił, aby dać mi ziemską miłość, ojcowską miłość.

Paolo di Fiore

(Opublikowano w Głosie Pokoju nr 11)

Udostępnij artykuł

error:
Scroll to Top